24/05/2009

2

Bardzo lubię jak chwiej! moim ciałem serce. Znowu obudziłem się we śnie. Tym razem siedzę na ciepłej skale. Z kolorem melafiru walczy zawzięcie żywica sudeckich sosen. Słyszę jak w słońcu skała pęcznieje i po korze płynie bursztyn przyszły. Gwiazda w południa zamyka mi oczy fotonami. Wstaję. Skraj półki a dalej tylko trawa-dziwna- leniwa. Nie zauważyłem, kiedy dyrygowanie gibaniem trawie przerodziło się w przemówienie dla drzew.
W mgnieniu oka skała wystrzeliła w mównicę i trzy po trzy bredziłem, że egzystencja jest z natury szczęśliwa, którego szczęścia przyczyną jest egoizm i pożądanie a pragnąc wszystkiego i pożądać wszystko pomaga osiągnąć cel. Wmawiałem sosnom, że mają niewłaściwe poglądy, że mówią, postępują, dążą, uważają niewłaściwie medytują. Stojąc niewidomy wymyśliłem długi skok. Czubki drzew zniknęły za plecami. Gałęzie amortyzowały upadek. Zatrzymałem się nad ściółką milimetry. Wymyśliłem ponury, smutny, długi skok. Pięknych ckliwych wspomnień brak. Teraz trzeba podjąć decyzję! Skaczę. Widzę mrówkę, jedną drugą, tysiąc. Pracowite mrówki w suchych liściach. Co będzie, jeśli znowu to sen i tak naprawdę nie skoczyłem tylko znowu się obudzę? Zaczyna padać deszcz rozganiając pracownice. Lepki deszcz oblepia je. Zniewala swoją konsystencją i kolorem mrówczym zarazem robi mi się chłodno to normalne, kiedy pada deszcz i kiedy pobierają krew. Boli, odchodzę od zmysłów…

No comments:

Post a Comment