zjechałem na ten weekend do Lille. to jeden z ostatnich jakie tu spędzę w przyszłym tygodniu przeprowadzamy się do nowego mieszkania w samo centrum tętniącego pikardyjskim rytmem miasta. ale dziś z racji tego, że mała jest gdzieś w wulkanie nie jestem w stanie zmusić się do czegokolwiek więcej niż oglądanie zdjęć.
co prawda wczoraj była ładna pogoda i pomyślałem, że naprawdę szkoda przesiedzieć ten dzień w domu, tak dziś jest ponuro i mimo iż wiedziałem o dzisiejszym pikniku w Vauban to nie wychyliłem nosa za drzwi a może też dlatego, że wciąż mam zakwasy w nogach, w zeszły czwartek udało mi się wyjść pobiegać na jezioro.
wyjadłem pozostałości w lodówce i wszystkie inne zapasy z nadzieją, że przetrwam do jutra rana. w domu jest pusto i cicho. czas przelatuje mi między palcami a w zasadzie po opuszkach a gdy dodać jeszcze do tego kontrast jaki daje monitor o tej porze dnia to nic innego nie pozostaje jak położyć się i przespać.
wczoraj było ładnie, mimo że film, na który poszedłem okazał się kompletną klapą z serii ironiczny DiCaprio to później wybrałem się na kolację do estaminy i tam czas choć jeszcze bardziej dla mnie melancholijny niż zakończenie ów filmu to czas upłynął mi miło w akompaniamencie gwaru wewnętrznego tarasu. wokół mnie siedziało trochę ludzi i tylko ja jeden byłem sam, zwracali na mnie uwagę, z pewnością na mój dziwny akcent albo na to, że szklankę impression wypiłem w kilka sekund a potem zamówiłem kolejną, za drugim razem poczekałem na główne danie. muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie jadłem czegoś podobnego, tak jakby połączenie polskiej kaszanki zapiekanej z jabłkami na francuskim cieście, zaskakująco dobre połączenie. kiedy już skończyłem jeść i wypiłem kawę postanowiłem wrócić do domu trochę okrężną drogą, oczywiście byłem na rowerze i miło mi się płynęło. przy kanale skręciłem na grand place i dalej była już ścieżka rowerowa prosto do nas.
to było wczoraj dziś jestem więźniem czterech ścian, podlanych kwiatów i spleśniałego chleba. przeglądam zdjęcia i dopiero dziś po dobrych kilku tygodniach na spokojnie przejrzałem co też robiliśmy w belgijski weekend. szczerze przyznam, że w lodówce odnalazłem dwie butelki miejscowego piwa, tak mnie kręciło by wypić małego szczeniaka ale poczekam na lepszą okazję, w końcu pić i delektować się samemu to nie ta sama przyjemność co w towarzystwie co więcej może mała z wyprawy w krainę wulkanów przywiezie coś więcej niż opuchniętą nogę albo pogastryczne wspomnienia?
czekam cierpliwie na ostatni weekend w Lille...
No comments:
Post a Comment