25/07/2008

Something new

Dziś mam nareszcie coś nowego.
Już trzyma mnie dwie godziny. Śniło mi się, że miałem dziecko w dłoniach, które musiałem umyć, było takie słodkie i urocze. Swoimi małymi ustkami potrafiło się tak mocno przyssać, że do kciuka do policzka…to była dziewczynka. Zrobiła kupkę, więc potrzeba było podmyć i zmienić pieluchę. Kąpałem ją całą. Ktoś mnie zawołał, coś musiałem tłumaczyć, że trzeba robić tak a nie inaczej. Nie tak a inaczej a tu tak a tam tak.
KURWA MAĆ!
Szybko powrotem do łazienki, pływała zanurzona w mydlanej wodzie, już była sina. Myślałem, że zwariuję, baz chwili zastanowienia chwyciłem ją sprawdziłem tętno ciepłotę. Ze łzami w oczach zacząłem lekko masować serduszko, dmuchnąłem w płuca. Wykrztusiła wodę z płuc. Płacz, oddycha. Moja malutka, kochana.
Przepraszam.



Rodzice mi opowiadali, kiedy byłem niemowlakiem podczas kąpieli nagle zrobiłem się siny, stracili ze mną kontakt, został już nawet wezwany ksiądz. Potem odzyskałem kolor. Myślisz, że ten sen mógł być bladym wspomnieniem tych wydarzeń?

20/07/2008

The Holy Mountain

brakowało mi właśnie takiego filmu.

czuję, że forma tego blogu musi się bardziej wykrystalizować. od czasu do czasu przypominają mi się stare sny ale nowych nie mam ochoty zapisywać lub nie pamiętam kiedy budzę się do pracy. chciałbym wrócić do analizy ognia ale nie stać mnie na to. żeby chociaż praca dawała mi więcej satysfakcji, byłoby lżej.
problem jest w głodzie, siedzę w kraju gdzie projektów dla mnie jest może ze trzy, cztery, takich nad którymi chciałbym pracować. oczywiście na świecie jest ich mnóstwo, tyle tylko że jestem za młody, za mało mam doświadczenia. za wcześnie. doskwiera mi przeczucie, że za późno, za późno...
szczęście moje, że jest ktoś kto może to wszystko ostudzić, przy mnie.


tak wyglądało moje dzieciństwo, pełne maszyn zielonych i żółtych. ścinek metali, zapach oleju i szarego mydła. teraz czuć tylko siarkę i parę kabli ostało się w ścianach, chyba zbyt wysoko by je zerwać.

19/07/2008

60/s

Statystycznie wypadało po 60 uderzeń na minutę. To cud, że przez te wszystkie lata ściana wytrzymała tyle pokoleń, bowiem zwykła cegła poddawana cyklicznemu dynamicznemu naciskowi pękała już…może zrobiły się na niej wgniecenia? Nikt na to nie zwracał uwagi po prostu szło się na podwórko za drzewo i kopało się w blok sąsiadów a czasami z nudów we własny dom. Kiedyś przerzuciłem takiego jednego chłystka na drugą stronę ulicy. Dobrze wiedziałem, że nigdy tam nie był ale skoro wykopał piłkę to dlaczego nie miałby po nią pójść? Oczywiście malec miał pod żadnym pozorem tam nie chodzić, rodzice mu zakazali. Tym większą miałem z tego frajdę. Myślałem, że ktoś mógłby mieć do mnie pretensje za to ale malec przez wspaniałą ul. 1-go Maja nie przeszedł a przeleciał. Trzymał się przepisów. Poczułem się zobowiązany pomóc mu wrócić. Wtedy na 1-go Maja działy się magiczne rzeczy i tak, kiedy malec lecąc nabierał lat z każdym centymetrem, tak ja przechodząc przez jezdnię młodniałem z kroku na krok. Po drugiej stałem, ja berbeć, w towarzystwie leciwego staruszka. Na szczęście wszystkie te lata nie wypaczyły go i zrazu wzięliśmy się za robotę. Naszą misją było znaleźć piłkę.
Pierwszy Świerzy trop zawiódł nas na pokuszenie, to była tylko zmyłka.
-Spróbujemy tu- powiedziałem -co szkodzi?
To był błąd. Na tym podwórku siedziało chyba ze czterdziestu karków. Surowych to znaczy żywych aczkolwiek zaaferowanych partią chińczyka, żeby nie mówić chińczykiem. Przed na mi banda rozbójników a z tyłu słychać zbliżające się obcasy. Nie mogliśmy pozwolić dać się zauważyć. Było pewne, że kobiecy obcas podniesie karki znad chińczyka a podniesiony kark u czterdziestu karków raz, że nieestetyczny widok a dwa źle wróżyło. One się zbliżały a my uciekamy, w ostateczności z maksymalnie napuszonym karkiem, wyprostowani i na wdechu by ewentualnie opóźnić demaskacje. Kubuś by powiedział, że i tak nieuniknionego, ale raz kozie śmierć. Jesteśmy już prawie w podwórku, one już przy bramie wjazdowej. Teraz albo nigdy! Szlak jedyne drzwi zamknięte. Dobrze, że dziad miał kryminalną przeszłość.
Pyk i otwarte. Szybko do środka ale obcasy ciągle jakby zbliżały się. Ja zamiast obmyślać plan awaryjny podziwiałem wytrych. Pobiegliśmy na koniec korytarza. Pomyłka końca nie było. Sześć razy mijaliśmy odźwiernego aż w końcu wylądowaliśmy na podwórku. Nie było gdzie się schować, nawet te zakamarki w załamaniach kamienic, które to za dnia świecą pustkami a w nocy Dionizują dziś były zajęte.
Wdech, prezencja, okropna niedziela.


kolejne wspomnienie z dzieciństwa. wijące się robaki, żółte żuki, poskręcane wije. takie otoczenie potrafi zdeterminować, prawda?

16/07/2008

Working hard or hardly working

Kolejny raz czynnik ludzki bierze mnie hurtem. Nieprzyjemnie tracić czas z powodu różnic czasowych w działaniu różnych ludzi w różnych miejscach. Cierpię na chroniczny brak obowiązków, może to źle przyznawać się do tego. Zapewniam, że nie jestem pracoholikiem najnormalniej nudzę się, a w pracy jest to niekorzystne zjawisko.

Marazm zabija powoli.

13/07/2008

now it's time for double

Rozbiliśmy namiot w lesie. Na dziwnych ziołach dziwnie duży namiot. Zielony piękny.
Ja Ania i Ela. Piękne słońce. Zioła kłują jak kasztany. Chcieliśmy się jakoś zabezpieczyć przed wiatrem, być niezauważonymi, ale nagle pojawili się miejscowi. Przyznali, że u nich w lesie nie dzieje się nic złego w związku z czym pozostawiliśmy namiot bez opieki i poszliśmy z wszystkimi na wielkie przyjęcie, na którym był Maciej. Wielkie tańce i alkohol. Faceci przebrani za kobiety. Kobiety udające mężczyzn. Czułem się pewnie, bawiłem się żartami słownymi, trafnymi puentami, zaskakującymi. Nagle z jakiegoś powodu wszystko się kończy, chyba chcemy wracać do naszego namiotu i zabieramy Macia ze sobą. Cała tawerna otoczona została przez ogromne zaspy piasku, które nawiał mocny wiatr. Dziewczyny były już daleko w przodzie a my męczyliśmy się z tym głupim parasolem. Osłaniając się przed wiatrem nic prawie nie widzieliśmy, tyle co przez dziury i inne nieszczelności. Nagle na niebie pojawiło się słońce, drobny przebłysk spomiędzy chmur. Zaczęły nam dziewczyny pokazywać okazje. Żebyśmy skakali i biegli ile sił w nogach, ale ten głupi parasol. Za pierwszym razem żadnemu z nas się nie udało. Potem postanowiłem złożyć draństwo i każdy z nas biegł po błysk. Skok. Mnie zatrzymał czas, pięknie słońce pali. Lekki zaduch a mimo świeżość. Wygiąłem się celnie, poczułem to wszystko naraz. Kiedy już dziewczyny dobiegły do nas nie mogłem się opędzić od gratulacji. Zastanawiam się dlaczego Maciej nie skoczył równie wysoko jak ja? Coś zjadło mu palca u nogi pozostawiając tylko paznokieć. Czas wstać.
Pierwszy raz w życiu skoczyłem dobrze.

Na scenę włoskiego teatru tuż przed wystąpieniem grupy wampirów wszedł lew i hipopotam. Już za chwilę miała rozpocząć się orgia. Lew, niespełna rozumu, zaczął wspinać się na hipopotama w innym celu niż konsumpcja. Pobudzany jakąś melodią z dzieciństwa wpadał w trans tak głęboki, że już po minucie jego penis miał długość połowy jego samego. Z nabrzmiałym fallusem zaczął wskakiwać i uporczywie próbował odbyć stosunek. Lew i hipopotam bujali się razem jak na placu zabaw, w spowolnionym tempie. Wbijał w niego pazury, zrezygnowany kładł łeb na jego karku, z grzywy leciał mu pot. Nic nie wyszło. Nawet nie zapalą papierosa. Ludzie w rzędach nie są w stanie się nadziwić, a mnie się nie podobała ta nieudaczna inseminacja.

spróbuję wrócić do spisywania snów...

10/07/2008

lasy, góry, pola, łąki...

... dachy, dachy i jeszcze raz dachy.
pieprzone brzemię nazwiska.

Bawimy się w trójkę na podwórku kijem bejsbolowym. Dłuższym niż my razem wyżsi. Nasz rowerek wozi nas wszędzie. Letnie Słońce grzeje nam ganki i schody i jest miło. Pluszaki już dawno nam się znudziły, więc upolowaliśmy brunatnego niedźwiadka. Powiesiliśmy go za tylne łapy nad jednym z naszych ganków i najmniejsza z nas zaczęła wykrzykiwać groźnie kijem - Can I spank the tady?! Can I spank the tady, Canispankthatedy…….. i tak w kółko Macieju. A tady był ded! Przynajmniej na takiego wyglądał.
Nieźle tak krzyczała, aż zła sąsiadka wyszła i podkablowała nas do grinpiss’ów. Szybko trójka dzieciaczków wskoczyła na rowerek i poczęliśmy grzać w kierunku ogródków działkowych. Porzuciwszy maszynę każdy pobiegł w swoją stronę. Ja swojej strony nie poznałem i biegałem jak ten królik od jednej zaślepki do drugiej. A na samym końcu nawet opustoszała działka była zamknięta. Na tych działkach dziwne były płotki. Jak na turnieju jeździeckim. Jeden płotek wyżej tak, że można przejść spokojnie pod nim. Drugi płotek niżej, że nie ma potrzeby nawet skakać etc. Nieważne. Na ostatniej działce tam gdzie właśnie byłem suszyło się pranie. Wielkie żagle prześcieradeł. Było bezchmurnie, na niebie tylko malutkie helikoptery latały. Bałem się dalej biec by mnie nie zauważyły i jedyne co wydawało mi się rozsądne to mocno przykucnąć do trawy. Zielono. Mnóstwo mężczyzn biegło już w moją stronę utrzymując mnie w kontakcie wzrokowym. Ale wpadka!

06/07/2008

Noilurb

To było wielkie przyjęcie na wyspie. Do starego zamku można było dostać się tylko starym kamiennym mostem, który ledwo wystawał ponad tafle wody, a jezioro melodyjnie falowało. Moi rodzice rozmawiali ze mną przez telefon, upewniając się, że nic mi nie jest. Upiłam się. Wróciłam na bankiet, ale najpierw wstąpiłam do swojego pokoju. Przypomniały mi się studenckie czasy, kiedy to nigdy nie mogłem trafić do swojego pokoju w akademiku, z czego później wynikały wszystkie te dziwne sprawy. Pamiętam, że jak opętany biegałem po wszystkich piętrach, po klatkach schodowych, przez strych, najdziwniejszymi drogami poprzez półpiętra. Tylko w ten sposób byłem w stanie odnaleźć swój pokój. Im bardziej ścieżka skomplikowana tym łatwiej mi to szło. Jestem chyba chora. Na zamku pomyliłam pokoje. Przykucnęłam na tapczanie a przede mną klęczały dwie japońskie, młodziutkie dziewczynki. Całkiem kręciły mnie. Były ubrane jak uczennice, jak na jakiś finalny egzamin. Jedna zniknęła. Ta, która została dziwnie jej z oczu…
Wyszłam. Zdążyłam tylko pogłaskać ją po głowie. Jakże miękkie i czarne miała włosy. Byłam porządnie pijana. Przechadzałam się po sali z kieliszkiem szampana. Wszyscy mnie znają. Byłam wyraźnie podekscytowana incydentem w pokoju. Na sali zauważyłam Jego. Był dosyć wysoki jak na Japończyka. Długie włosy, dystyngowany. Przewijał się w tłumie. Oboje czuliśmy swój wzrok. Przyszedł w towarzystwie jednej z dziewczyn, które poznałam w pokoju. Kiedy już naprawdę dużo wypiłam odważyłam się do nich podejść i ze spokojem powiedziałam. Chcę Youko. Zobaczyłam ich zgorszenie i wyraźną niechęć, więc dotychczasową prośbę tym razem wykrzyczałam na całą salę. Chcę ją! Nikt z sali nie zareagował. Wszyscy nagle znaleźli się w auli koncertowej. Po środku sceny stał fotel, w którym wygodnie usiadł największy z nas, mistrz, profesor. My zaś głęboko w rzędach krzeseł, gdzie była znakomita akustyka. Obok mnie On. Youko zaczęła grać. Powoli jej skrzypce wydawały pierwszy ton, skrzekliwy dreszcz, graniczący z fałszem, ale prawdziwy. W preludium mistrz zapadł w trans. My także. Z każdą sekundą Youko uwalniała historię. Nie było już słychać nut. Całą salę wypełniał szum pióra o kartkę. Akt stwórczy stwórcy, pasja, uczucia. Każdy z nas widział, widziałam tą kartkę, na której pisał, tłumaczył wszystko na język muzyki. Zaadresował ją do mnie i przekazał. Po kolei każdy z jury, jak w głuchym telefonie, podawał ją dalej. Była zapisana w języku niemieckim tak by tylko ja mogła to odczytać. Japończyk także znał ten język, ale wtedy nie wiedziałam o tym. Było tam coś o braku szans, wiary i nadziei. O jakimś jedynym rozwiązaniu. Ostatecznym. Po przesłuchaniu poszliśmy razem na spacer. Znam ten las. Kiedy byłem mały chowałem się za drzewami i jak zwykle gubiłem się przy każdym rozstaju dróg. Teraz zauważyłam, że nie ma tu żadnych drzew. Jak zrozumiałam Japończyk prowadził mnie do jedynego tu drzewa i kiedy tak szliśmy w jego kierunku tłumaczyliśmy sobie wszystko co zaszło między nami. Wszystkie ważne sprawy, których nie pamiętam. Kiedy już byliśmy na miejscu z dumą zaprezentował mi je. Z daleka wyglądało na pełne owoców. Prawda była taka, że było martwe, czarne i zwęglone. Odarte z kory. Nie było na nim owoców a ostateczne rozwiązanie tego wieczoru. Na wszystkich gałęziach poprzekładane były martwe, nagie ciała wszystkich tych dziewczyn, które tego wieczoru widziałam. Każda przez gałąź w przegięciu naga. Umazane a raczej umalowane krwią każda z orgazmiczną miną, otwartymi oczami i ustami, tak jakby ktoś zamordował je w szczycie rozkoszy. Przez chwilę nawet pomyślałam, że to happening. Dosyć uderzający. Było ich tam dziesiątki, Youko i inne. Obsiadły drzewo niczym wrony. Tylko przez chwilę tak pomyślałam.
Potem wróciłam na ziemię z każdą z Nich.

02/07/2008

Time, budget, or quality—pick two.

...patowa sytuacja.
nie ma to jak międzynarodowa drużyna. decyzyjno-poglądowy impas.