muszę mieć chyba gębę zbitego psa bo nieświadomie wszyscy wkoło mnie zaczepiają.
spędziłem miły czas na kolacji meksykańskiej, później kolumbijskiej potem pojechaliśmy do Saint-Valéry-en-Caux i Veules-les-Roses wracając pokazałem Kolumbijczykom Gerberoy.
do wszystkich trzech wiosek trzeba zjechać z głównej drogi, te nad morzem leżą w dolinach małych strumyków, które przedarły się przez klify, pełno kamiennych kamienic i wąskich, krętych uliczek. mimo wszystkich pesymistycznych prognoz jakie widziałem przed wyjazdem udało nam się znaleźć całe słoneczne popołudnie. dzięki temu piknik na plaży, mimo że kamiennej był ciepły, bezwietrzny i Bacardi. Ciężko było wspiąć się na samą górę klifu ale warto było, bo o tej porze mało kto z turystów miał ochotę liczyć stopnie. na górze odprawiliśmy małą sjestę na słońcu, kiedy zrobiło się zimno zagraliśmy w ganianego (Latynosi nie znają tej zabawy) i dopiero pod koniec wyjazdu już w samym Gerberoy spadł deszcz, burza aż do samego domu.
chętnie wrzuciłbym jakieś zdjęcia ale mała uciekła do kraju z naszym aparatem, chyba nawet nie zadając pytań. z racji braku estetycznych środków przekazu wrzucam co mi pod palce wpadnie...



jutro jeśli czasu wystarczy pójdę po raz pierwszy ze znajomymi z pracy na bilarda, pierwsze wspólne wyjście od dwóch lat.
dziwna sprawa, mam od biegania zakwasy w ramionach? udało mi się nareszcie zapisać na półmaraton w Paryżu na nadchodzącą jesień.
No comments:
Post a Comment