Byliśmy na spacerze z Maćkiem na Sobięcinie. Mój stary dom jeszcze stał na swym miejscu. Nagle usłyszałem nadciągający samolot i kiedy spojrzeliśmy w niebo okazało się, że jest on załadowany na naczepę ciężarówki i wszystko razem wznosi się i opada chaotycznie. Nagle, samolot stracił mocno na wysokości i runął na ziemię, miażdżąc przy okazji dom i tocząc się w naszą stronę. Uciekaliśmy między drzewami. Wybuch, podmuch i gruz na twarzy. Maciek wskoczył do jakiegoś dołu, ja schowałem się za bardzie masywnym drzewem. Samolot przetoczył się tuż obok nas. Mała była uwięziona pod gruzami. Wracam szybko do domu, na miejscu jest już ekipa ratunkowa w trakcie odgruzowywania i wysłuchują żywej duszy. Wszyscy są zrezygnowani i chcą opuścić akcję, krzyczę na nich, że nie mogę, że to niemożliwe! Skoro nic nie słyszą to może dlatego, że straciła przytomność ale niech zmienią frekwencję nasłuchu i może uda im się usłyszeć bicie serca dziecka?
Uciekam i biegnę do pobliskiej szkoły podstawowej skąd wiem, że piwnicami może mi się udać dotrzeć do miejsca gdzie zapewne oboje są uwięzieni. Biegnę labiryntem małych pomieszczeń, korytarzy bez światła. Na każdym rozwidleniu zatrzymuję się i szukam przemysłowych włączników. Światło pozwala mi zorientować się mniej więcej gdzie jestem ale i tak nie jestem w stanie dotrzeć do małej.
Zaraz oszaleję!
No comments:
Post a Comment